Lechosław Lameński

Lechosław Lameński w galerii sztuki spa spot w Nałęczowie. W tle obrazy Jacka Sempolińskiego.

Lechosław Lameński w galerii sztuki spa spot w Nałęczowie. W tle obrazy Jacka Sempolińskiego.

Profesor

Na Albrechtówce w Kazimierzu Dolnym, na skarpie wznoszącej się nad Granicznikiem oddzielającym ją od kamieniołomu i Wisły, znajduje się gęsta kępa zarośli. W zimie, gdy liście opadną widać wśród gałęzi ruiny eklektycznej budowli z białego wapienia, przypominającej ciastko tortowe. To „Szukałka”, pozostałość po willi Stanisława Szukalskiego, rzeźbiarza i malarza okresu międzywojnia.

Mój dom znajduje się niedaleko, tak więc nie mogłem nie zauważyć, gdy pewnej jesieni dość znaczna grupa ludzi, składająca się głównie z pięknych kobiet, z wielkim zainteresowaniem buszowała po krzakach oglądając resztki białych murów. Szefem grupy wydającym wszystkim różnorodne polecenia – nie ruszając się przy tym z miejsca – był wysoki, tęgi i wybitnie przystojny mężczyzna. Panienki, studentki Wydziału Historii Sztuki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, uwijały się z wdziękiem, rzucając spod rzęs zalotne spojrzenia na Naczelnika. Był nim prof. Lechosław Lameński.

Tak poznałem Leszka przy pracy. Parę lat później otrzymałem jej rezultat, czyli książkę o życiu i twórczości Stanisława Szukalskiego, wraz z dedykacją od autora.

Tajemnice „Szukałki”

Książka o Szukalskim stanowi w mojej wyobraźni rodzaj podsumowania. Zamyka ciąg kolorowych, osobistych wspomnień wakacyjnych i opowieści mojej mamy. „Szukałka” była miejscem magicznym. Tam odbywały się kiedyś huczne ogniska. Niezakryte jeszcze zaroślami mury sterczały drapieżnie i nocą migotały w świetle płomieni. Górujący nad polaną taras był miejscem spotkań, czasem intymnych, często sceną moich występów wokalnych. Docierały do mnie wtedy skargi z domu Klarnerów odległego o paręset metrów, że nocą mój dyszkant nie pozwala mieszkańcom spać.

Kiedyś, pozbawiona lęku przestrzeni koleżanka obeszła willę dookoła, wspinając się w górę i w dół po zewnętrznych, zwietrzałych i chwiejnych krawędziach muru. Ściany szczytowe pięły się stromo na wysokość drugiego piętra. Nie spadła. Tych ścian już nie ma. Powalił je wiatr. Szkoda, bo ściany te widziały rzeczy niezwyczajne. W latach trzydziestych ubiegłego wieku wszystkie domy na Albrechtówce tętniły życiem. Właściciele należeli raczej do zamożnych. Z wyjątkiem mojego dziadka, który był skromnym inżynierem, wszyscy posiadali samochody, przy których fotografowały się dumne rodziny. Codziennie do wszystkich domów donoszono kosze świeżego pieczywa z piekarni w miasteczku, a z pobliskiej wsi Męćmierz nabiał i zimne mleko prosto od krowy. I właśnie któregoś poranka kobieta, która przyniosła mleko dla państwa Szukalskich zapukała do drzwi i… upuściła obie kanki w niemym przerażeniu: pan domu, który otworzył, i widoczna w głębi pani domu byli całkiem nadzy. Taki był ich zwykły strój na upalny dzień. Dziewczyna uciekła z krzykiem.

Tego szczegółu nie znalazłem w książce profesora Lameńskiego, choć jej treść bardzo przybliżyła mi postać Szukalskiego. Nie wydaje mi się ona sympatyczna. Nie przeszkadza to jednak, że „Szukałka” ma w mej pamięci miejsce specjalne.

„Szukałka” nie była jedynym magnesem przyciągającym Leszka Lameńskiego do Kazimierza. Stanisław Szukalski był zrazu dość przypadkowym tematem jego pracy magisterskiej. Potem temat rozrósł się do dwóch grubych książek, a autor został najlepszym w kraju znawcą sztuki tego artysty. Z Kazimierzem Dolnym łączą Leszka wielorakie więzy: znajomi artyści i historycy sztuki zjeżdżający tutaj na wakacje, (wśród nich profesorowie: nieżyjący już Jacek Sempoliński i Wiesław Juszczak, moi sąsiedzi) oraz ścisłe, zawodowe kontakty z Muzeum Nadwiślańskim. Częstym wizytom w miasteczku sprzyja też niewielka odległość od Lublina. I nie mogło być tak, abyśmy się kiedyś w końcu nie spotkali.

Wokół galerii sztuki spa spot

Po „Szukałce” było inne spotkanie, już na kazimierskim rynku. Leszek, jak zwykle, w otoczeniu grupy ślicznych dziewcząt, ja akurat miałem jedną z moich pierwszych wystaw w Domu Kultury. Złapałem profesora za rękaw, aby go na tę wystawę zaciągnąć. Szło ciężko. Zapewne myślał, że nastawać będę na jakąś przemowę lub profesorską akceptację. Życzliwa opinia profesora sztuki współczesnej stanowi niedoścignione marzenie wielu miejscowych artystów. Nie miałem oczywiście takich ambicji, chciałem się jedynie pochwalić, że maluję, że, tak jak wszyscy w Miasteczku, również próbuję być artystą. Gdyby powiedział dobre słowo, byłbym oczywiście wniebowzięty… Nie powiedział. Wyszydził i wyśmiał, ale w sposób tak dobrotliwy, że nie mogłem mieć pretensji. Potem, gdy już sam zacząłem patrzeć na malarstwo, również własne, bardziej świadomym okiem, poczułem wdzięczność. Być może Leszek ocalił mnie wtedy przed zrobieniem z siebie artysty-pajaca, których tylu kręci się po rynku.

Wtedy też zaczął się do mnie zwracać per „młody człowieku”, jak mędrzec do ucznia. Miłe to było, bo akurat wiekiem wyraźnie go przewyższam.

Z czasem nasze relacje nabrały też charakteru półprofesjonalnego związanego z galerią sztuki spa spot w Nałęczowie, którą prowadzimy wraz z moją żoną. Zaczęło się od ścisłych i przyjacielskich związków z prof. Małgorzatą Kitowską-Łysiak (zmarła w 2012 roku), która wraz z Jackiem Sempolińskim pomogła uruchomić galerię i od samego początku nadać jej wysoki poziom. Zaraz potem pojawił się również Leszek Lameński, który był bliskim współpracownikiem Małgosi. Oboje stanowili rdzeń środowiska historyków sztuki nowoczesnej w Lublinie. Początkowo Leszek wpadał do galerii, bo przywoził chorą Małgosię do Nałęczowa, ale wkrótce sam stał się jednym z najwierniejszych i najbardziej pożądanych naszych gości. Jego dowcip i rubaszno-swobodny sposób bycia stał się istotnym akcentem większości wernisaży.

Był jeden taki wieczór dość tłumny. Wśród gości pojawiła się znajoma z wyraźnymi pretensjami do tytułów naukowych. Przedstawiłem jej profesora Lameńskiego. O! Profesor! Pani była zachwycona. – Ależ tutaj prawie wszyscy to profesorowie – odpowiedział Leszek. I w istocie, gdy zaczął wymieniać, to doszedł szybko do liczby dwucyfrowej. Pani zamilkła na resztę wieczoru i mieliśmy spokój. Należy tutaj nadmienić, że odkąd wyższe szkoły artystyczne uzyskały status uniwersytetów, wraz z ich administracyjną strukturą, ilość tytułów naukowych wśród artystów gwałtownie zwiększyła się. Wystarczy chwycić pędzel i już jest się doktorem.

Przy szklaneczce whisky

Leszek jest profesorem zwyczajnym, „prezydenckim”, z dużym dorobkiem naukowym. Jest szefem Katedry Historii Sztuki Nowoczesnej i Współczesnej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Liczba jego publikacji dawno przekroczyła trzysta, doktorantów osiągnęła dwadzieścia pięć – i obie stale rosną. Odwiedzanie Pana Profesora w jego domu, gdzie półki wypełnione są szczelnie książkami o sztuce, na ścianach wiszą unikalne obrazy współczesnych polskich artystów, a tu i tam błyśnie świetna rzeźba, jest miłym przeżyciem. Wnuk Profesora porusza się nonszalancko pośród tych przedmiotów. Tylko jeden wzbudza w nim wyraźną ciekawość pomieszaną z lękiem – głowa myśliciela rozparta na potężnych ramionach autorstwa Bogdana Markowskiego trzyma chłopca w bezpiecznej odległości. Czy ta dziecięca wrażliwość jest zapowiedzią przyszłej pasji? Czy droga wytyczona przez dziadka ma już swój ciąg dalszy?

Profesor z uśmiechem opowiada o wnukach i początkach swojej pracy sprzed pół wieku. Częstuje dobrą kawą, a jeśli samochód zostawiliśmy w domu, to zaprasza do skosztowania dobrej whisky, szklaneczki lub dwóch. Gdy nadarzy się odpowiednia okazja, np. ważny mecz piłki nożnej lub jeszcze lepiej, wyścigi motocyklowe na żużlu, to ilość szklaneczek może być nawet większa.

Wśród „złotych myśli” profesorów KUL-u zapamiętanych przez studentów, znalazłem rodzynek autorstwa Leszka Lameńskiego. Dotyczy jednego z pomników nagrobnych wykonanych przez Wiktora Brodzkiego, który znajduje się w kościele pod wezwaniem św. Piotra i Pawła w Krakowie. – A tu widzicie – powiedział do studentów profesor wskazując odpowiednie miejsce między nogami rzeźby – narzędzie rolnicze. Panie Profesorze! Każdy orze, czym może!

Niedawno przejściowe kłopoty zdrowotne zmusiły Leszka do przestrzegania ścisłej diety. Przystojność Profesora wzrosła niepomiernie.

Janusz Michalik