Jacek Sempoliński. Ślady
W Roku Jacka Sempolińskiego obchodzonego przez galerię sztuki spa spot, artystę wspomina Janusz Michalik.
Początek
„Naprawdę podobała się panu moja wystawa?”. Profesor Sempoliński popatrzył na mnie z ironicznym uśmiechem. Od dawna chciałem go poznać i nisko pokłonić się Artyście. Mimo, że nasze domy w Męćmierzu nie dzieliła duża odległość, to okazji do osobistych spotkań nie było. Wspaniały malarz, profesor ASP nie zachęcał do kontaktów. Teraz zbliżała się ku mnie charakterystyczna przygarbiona postać. Zmęczony starszy pan szedł wolno pod górę ulicą Słoneczną. Sam wśród ciszy nagrzanych pól…
Kilka dni wcześniej wystawa w warszawskiej Zachęcie wprowadziła mnie w sztukę, której w takim wymiarze nie znałem. Kilkadziesiąt, może kilkaset obrazów poszarpanych jakby w napadzie destrukcji, powykręcane blejtramy, szał kolorów… Żywioł, ale kontrolowany. Chaos okiełznany jakimś trudnym do odszyfrowania porządkiem. Zatrzymany w szczelinie czasu wybuch emocji… I oto autor tego spektaklu, reżyser zamętu w mojej głowie, zatrzymał się kilka metrów przede mną oddychając z wyraźnym wysiłkiem. Zdobyłem się na odwagę i w najprostszych słowach opowiedziałem o wrażeniach z niedawnego wernisażu.
Mój zachwyt twórczością Jacka Sempolińskiego trwa do dzisiaj. Jesteśmy, wraz z moją żoną Magdą, właścicielami liczącej się kolekcji obrazów i rysunków jego autorstwa. Nasza galeria sztuki nosi imię Jacka Sempolińskiego. W marcu 2017 roku odbył się u nas wernisaż piątej wystawy jego twórczości. Na jego dzieła patrzymy od lat codziennie. I patrzymy z niesłabnącym zainteresowaniem.
Ale początek tej fascynacji, pierwsze ślady Jacka Sempolińskiego w moim życiu miały miejsce wtedy, w upalny dzień lata 1993 roku, na drodze między Kazimierzem a Męćmierzem.
Męćmierz
Spotkania stawały się z czasem coraz częstsze. Charakterystyczną sylwetkę Jacka, niezależnie od pogody zawsze owiniętego w ciepły płaszcz, widywałem na Graniczniku, przy kamieniołomach, na polach okalskich, na wale wiślanym. Zazwyczaj niósł w ręku torbę z papierem i tłustymi pastelami. Gdy wychodził z domu, papiery były czyste; wracał zawsze z kilkudziesięcioma gotowymi rysunkami.
Zdarzało mi się być świadkiem takich powrotów. Rozkładał przyniesione rysunki na łóżkach i stole w chałupie w Męćmierzu; czasem zapraszał: „jeśli chcesz, to weź sobie coś”. Brałem. Tym sposobem mam kolekcję wspaniałych prac, a jest wśród nich „Kamieniołom” z września 2005 roku. Jacek uważał ten rysunek za jeden z najlepszych, najbardziej „mistycznych” swoich szkiców. Kiedyś wrócił spóźniony z wyprawy na wzgórza za wiatrakiem, naprzeciw Janowca, skąd przyniósł około trzydziestu abstrakcyjnych prac. Tego dnia nie mógł się skupić. Siedząc cicho i niewidoczny wśród krzaków berberysu i jałowca, był mimowolnym świadkiem, a właściwie słuchaczem, intymnej sceny rozgrywającej się tuż obok. Kłopotliwa sytuacja trwała dłuższy czas. Unieruchomiony wśród zarośli próbował skupić się na Wiśle i rysować. Powstały szkice zaiste bardzo abstrakcyjne. Mam trzy z tej serii.
Mistrz
Był to czas, kiedy i mnie, jak niemal każdego mieszkańca Kazimierza Dolnego, ogarnęła pasja twórcza. W wieku ponad pięćdziesięciu lat podjąłem pierwsze próby malarskie. Przeżywałem nieopisane wzruszenia i wydawało mi się, że bliski jestem stworzenia dzieła wyjątkowego. Trudno było nie skorzystać z bliskiej obecności jednego z gigantów polskiego malarstwa. Pokazałem Jackowi kilka prac. Jego rekcja była oględna. Owszem, wskazał kierunki, które rokowały jakąś nadzieję i to wszystko. Entuzjazmu nie podzielał. Z okazji 80-lecia Polskiego Radia (w 2005 roku) udało mi się zrobić relatywnie dużą wystawę prac w foyer Studia S1 w gmachu telewizji (dzisiaj Sala Lutosławskiego). Oczywiście zaprosiłem Jacka na koncert inauguracyjny, przeprowadziłem go dumny przed rzędem moich dużych obrazów o tematyce muzycznej. I… nie padło żadne słowo. To oznaczało katastrofę. Nie ma już żadnej pracy z tamtej wystawy. Wszystkie zostały przemalowane.
Jednak Jacek musiał dostrzec we mnie jakiś ślad, jeśli nie zdolności, to z pewnością zapału, bo zaprosił mnie do uczestniczenia w zajęciach malarstwa dla studentów drugiego roku Wydziału Wzornictwa Przemysłowego ASP przy ul. Myśliwieckiej w Warszawie, gdzie wykładał. Uzyskał dla mnie zgodę dziekana i przez cały rok, raz w tygodniu, przychodziłem do pracowni malarskiej. Tam próbowałem swoich sił i, co ważniejsze, słuchałem korekt Profesora. Tam znowu rozpoznałem tę wspaniałą cechę Sempolińskiego, który w każdym usiłował odkryć przede wszystkim jego zalety, natomiast wady zbywał wymownym milczeniem lub tylko delikatnie sygnalizował. Od ucznia zależało, jak taką krytykę wykorzysta.
Muzyka
Kazimierskie spotkania rozwijały się. Do moich nieśmiałych rozmów o malowaniu doszedł jeszcze jeden ważny, wspólny temat: muzyka. Odebrałem w dzieciństwie podstawowe wykształcenie muzyczne, czytam nuty, często bywam na koncertach, mam przyzwoitą kolekcję nagrań i dobry sprzęt odtwarzający. Szybko okazało się, że zarówno Jacek, jak i Wiesław Juszczak są wielkimi melomanami. Cieszyłem się, że mogę zaimponować im kompletem nagrań Glenna Goulda, czy wyjątkowymi wykonaniami utworów Bacha na harfę. Coraz częściej spotykaliśmy się w moim domu na Albrechtówce i słuchaliśmy muzyki.
Po „chłopców” zjeżdżałem do wsi samochodem. Jacek lubił, gdy przyjeżdżałem moim starym mercedesem. Po kolacji każdy zasiadał na swoim miejscu. Jacek miał fotel naprzeciw kominka, ja zwykle siedziałem „na wylocie” przy pianinie. Nagrania, starannie przemyślane, proponowałem sam lub przynosili je goście. Zaczęło się swego rodzaju współzawodnictwo, choć było mi daleko do obycia muzycznego Jacka. Pewnego wieczoru słuchaliśmy mojej płyty z nagraniem Traviaty Verdiego w rewelacyjnym wykonaniu Sutherland i Pavarottiego. Wkońcu pierwszego aktu , w słynnej arii „Follie!…Sempre libera”, śpiewaczka sięga głosem do jakichś niewyobrażalnych wysokości. „Wysokie Es” stwierdził krótko Jacek. Siedziałem akurat przy pianinie i uderzyłem w Es. To było dokładnie to! Byłem zdumiony i olśniony. Potem Jacek przyznał mi się, że o wysokim Es wiedział. Jest to aria, w której wybitne śpiewaczki pozwalają sobie na swoiste bicie rekordów. Es z pierwszego aktu jest z tego słynne.
Jacek wprowadzał mnie z wolna w inne, mniej mi znane regiony muzyki operowej. Razem z Wiesiem przynosili na nasze spotkania nagrania Belliniego, Donizettiego w wykonaniu Callas, Schwarzkopf, Tebaldi, Gruberowej i innych. Słuchanie muzyki często poprzedzone było teoretycznym profesorskim wstępem Juszczaka dotyczącym treści opery, informacji o kompozytorze, wykonawcach i wykonaniach. Dzięki „chłopcom” poznałem również nową dla mnie muzykę późnego renesansu. Całe wieczory słuchaliśmy cudownie kojących utworów Gezualdo i Monteverdiego. Spotkania na Albrechtówce mam wyrzeźbione w pamięci.
Wycieczka
Męćmierskie pobyty Jacka miały swój ustalony rytm. Rano szedł na skarpę wiślaną lub do Kazimierza, do kościoła św. Anny, gdzie kontemplował postać ukrzyżowanego. Potem powrót do domu, drzemka, wieczorem spotkania w zaprzyjaźnionych domach. W każdą sobotę o 18 msza, co było ekwiwalentem mszy niedzielnej, pozwalało natomiast uniknąć nudnych kazań, tłoku i żałosnego zawodzenia.
Zdarzały się też odstępstwa od reguły. Jednym z nich była nasza wspólna wycieczka samochodowa w okolice Kazimierza, oczywiście mercedesem. Po zakupach luksusowych prowiantów biwakowych, ruszyliśmy w stronę Opola Lubelskiego. Najpierw był Chodel, miasteczko wraz z kościołem, nad którym góruje potężna wieża sprawiająca wrażenie baszty obronnej. Potem, z pewnymi trudnościami, rozpytując o drogę, znaleźliśmy wśród krzaków i rozlewisk malownicze ruiny drugiego kościoła. To pozostałość po jezuickiej świątyni, która od momentu kasaty zakonu niszczeje. W pięknym i odludnym miejscu, z widokiem na drapieżnie sterczące niemal bezpośrednio z wody późnobarokowe ruiny, rozbiliśmy pierwszy biwak. Odbyło się standing party dookoła otwartego bagażnika, gdzie na białym obrusie podano szynkę, sardynki z puszki, sery, pachnący chleb, masło oraz gorącą kawę i herbatę do wyboru w białych filiżankach Rosenthala. To był prawdziwy bankiet w krzakach. Następnym etapem był Urzędów i sanktuarium św. Otylii. Tam w cudownym źródle przemyliśmy oczy, aby odgonić od nich wszelkie choroby. Potem jeszcze nieudana próba zwiedzenia kościoła w Bobach i przez Józefów wróciliśmy piękną drogą nad Wisłą do domu.
Warszawa
Z czasem spotkania wieczorne przeniosły się również do Warszawy. Zainaugurowało je kameralne przyjęcie w nowym mieszkaniu przy ul. Sienkiewicza, po naszym ślubie z Magdą w 2006 roku. Świadkami byli Barbara Lubiszewska, profesor kardiolog i Jacek Sempoliński. Dwie bliskie nam osoby, którym zawdzięczamy sprawy podstawowe: zdrowe serce – Basi i pobudzoną wrażliwość – Jackowi. Wtedy po raz pierwszy (i jedyny) zobaczyłem Jacka w białym garniturze! Widok był szokujący i wspaniały.
Jacek nigdy nie przywiązywał wagi do swojego stroju. Ten lekceważący stosunek nabrał nawet cech prowokacji, co wielu uważało za zaniedbanie. Bywało, że pozwalałem sobie na zwrócenie mu uwagi, że podszewka w płaszczu nie musi być podarta. „Co z tego, przecież podszewki nie widać, a płaszcz jest ciepły” odpowiadał. Buty, które wyglądały na stare kapcie, „były wygodne”. Strojem kontrastował wybitnie z wytworną elegancją swojego przyjaciela, który nosił się jak angielski lord. Podejrzewam, że był to rodzaj dobrotliwej przekory i podkreślenia, co tak naprawdę określa człowieka. Kiedyś Magda zaproponowała sesję zdjęciową do katalogu wystawy. Jacek wystąpił w szlafroku i w kapciach. „Przecież dobrze wyglądam” – stwierdził z filuternym uśmiechem i… faktycznie wyglądał dobrze.
Zdjęcie w szlafroku zdobi katalog pierwszej wystawy Sempolińskiego, która odbyła się w naszej galerii w maju 2011 roku. Była to jednocześnie inauguracja działalności galerii sztuki spa spot w Nałęczowie. Otwierał ją Jacek wraz ze znakomitą znawczynią sztuki współczesnej, prof. Małgorzatą Kitowską-Łysiak. Pierwszy pokaz znanej serii rysunków cyfr arabskich oraz liter hebrajskich i greckich Sempolińskiego ustanowił poziom artystyczny galerii, który staramy się utrzymać do dzisiaj.
Warszawskie spotkania miały inny charakter niż te w Kazimierzu. Nie było muzyki, była rozmowa. Często o książkach. Jacek zwrócił moją uwagę na Ciorana, który bardzo mu odpowiadał swoim szyderczym pesymizmem. Zaimponował mi lekturą powieści „W drodze”, autorstwa amerykańskiego młodego pisarza Jacka Kerouaca, reprezentanta tzw. Beat Generation, opisującego dziką, narkotyczną włóczęgę po Stanach Zjednoczonych. Powieść napisana „ciurkiem” na niekończącej się rolce papieru teleksowego powstała w ciągu kilku tygodni. Sempoliński odmawiał czytania Prousta, twierdząc, że nie znosi arystokracji. Lubił wracać do lektur nieco zapomnianych; czytał Anatola France’a, bardzo lubił Williama Faulknera. Interesowała go literatura dotycząca przyrody i zwierząt. Pasjonował się intrygami kryminalnymi. Obaj z Wiesławem starali się zarazić mnie poezją, głównie Hölderlina, ale także Blake’a i Eliota, których tłumaczył prof. Juszczak. Dzisiaj w pełni doceniam tamte poetyckie rozmowy, w wyniku których Eliot stał się moim ulubionym poetą.
Osiągnąłem wtedy pewien sukces: tak wybrednemu czytelnikowi, jakim był Jacek, zrobiłem księgarską niespodziankę. Po długich poszukiwaniach znalazłem książkę „Rzecz o malarstwie” Cennini Cenniniego, autora z przełomu XIV i XV wieku. Miałem wrażenie, że mój prezent sprawił mu dużą przyjemność.
Ślady
Jacek coraz częściej milczał. Zapewne pogarszający się słuch utrudniał mu kontakty z ludźmi. Jednak słabło również jego zainteresowanie światem zewnętrznym. Twórczość innych artystów nudziła go. Twierdził, że zbyt wiele namalowano obrazów i zbyt wiele napisano książek. Skupiał się niemal wyłącznie na swojej własnej sztuce. Pracował codziennie, niestrudzenie, przez wiele godzin. Pod koniec życia doszedł do wniosku, że dziełem może być nawet odcisk jego palca na papierze. że taki papier jest w pewnym sensie przez niego „naznaczony”. Miało to wszystkie cechy artystycznej pychy, jednak w przypadku Jacka nie budziło mojego sprzeciwu. Na pracach Jacka zachowałem wszystkie jego ślady, włącznie z pozornie przypadkowymi odciskami rąk pobrudzonych węglem lub kredką. Taka była wola artysty i autora.
W tym okresie Jacek rysował niemal wyłącznie w domu na Saskiej Kępie. Wśród różnych szpargałów, stert rysunków i regałów z obrazami, poruszał się wąskimi przesmykami między łóżkiem, łazienką i stołem do pracy. Część reprezentacyjna i jadalna znajdowały się w sąsiednim mieszkaniu Wiesława Juszczaka. Coraz bardziej pociągała go otchłań, którą zawsze czuł w pobliżu. Otchłań przeszłości, otchłań piękna, otchłań duszy ludzkiej, jaką słyszał w muzyce Gesualdo. Stąpał ostrożnie po jej krawędzi i spoglądał z ciekawością w czeluść. Mawiał, że marzy, aby ktoś odwiózł go w zaświaty… mercedesem.
Janusz Michalik, Albrechtówka, sierpień 2017