W pogoni za marzeniem
Kazimierz Dolny kojarzony jest z wieloma arystami. Jednak Daniel de Tramecourt zapisał się w historii tego miasteczka w sposób szczególny. Kochał je i porzucał, aby ostatecznie spędzić w nim większość swego życia. I zostać na zawsze.
W cyklu wspomnieniowym o artyście pisze Janusz Michalik.
Twarze Daniela
W sali Muzeum Nadwiślańskiego w Kamienicy Celejowskiej w Kazimierzu Dolnym obrazów jest dużo. Zbyt dużo. Niektóre znakomite, wiele dobrych, dużo przeciętnych i zbyt dużo kiepskich, podobnych do siebie. Nagle pojawia się coś odrębnego, mocnego. To Daniel de Tramecourt! Jego obraz wyzwala nagle w mojej pamięci dawne fascynacje, atmosferę permanentnego, kazimierskiego festiwalu, wirujący, kolorowy świat, twarze artystów.
Daniel się wyróżniał. Zwracały uwagę zarówno jego wygląd – dość grube cielsko zwieńczone ogoloną głową, jak i sposób bycia – raczej zaczepny, prowokacyjny. Przy bliższym poznaniu zaskakiwał ponadprzeciętną inteligencją. Obrazy, które wystawiał 30 lat temu we wnęce Domu Architekta również nie były dla malarstwa kazimierskiego typowe. Pokręcona architektura miasteczka, zniekształcone sylwetki ludzkie, kontrasty kolorystyczne odbiegały od grzecznego standardu. Daniel miał temperament burzyciela.
Szybko nawiązaliśmy znajomość. Kilka mniejszych obrazów kupiłem, kilka świetnych rysunków otrzymałem od niego w darze. Na dużej werandzie w moim domu na Albrechtówce stała przez całe lata rzeźba, a raczej konstrukcja zrobiona przez Daniela ze starego wózka dziecięcego, wyposażonego w różne przekładnie, kółka i dźwignie, w którym siedziało potworne niemowlę o wyglądzie sparaliżowanego starca z wielkimi stopami. Ta głowa patrzyła przed siebie szeroko otwartymi oczami z zadumą i jednocześnie przerażeniem. Daniel umiał malować takie oczy. Instalacja była straszna i jednocześnie porywająca. Z braku miejsca u siebie, powierzył mi ten przedmiot na przechowanie.
Kraków
Daniel nie miał w Kazimierzu swojego miejsca. Związany był z Miasteczkiem wieloma przyjaźniami i wieloma emocjami, również złymi, negatywnymi. Stąd brały się wielokrotnie podejmowane przez niego próby rozpoczęcia życia gdzie indziej. Pod koniec lat 80. XX wieku wyjechał do Krakowa, gdzie zamieszkał w nieodległej miejscowości Świątniki. W dużym domu znalazło się miejsce na dwie pracownie: jedna na pastele, druga na olej. W garażu stał ustawicznie reperowany samochód. Daniel był znakomitym mechanikiem, potrafił rozebrać silnik na drobne części i potem to wszystko złożyć, czasem naprawiając usterkę. Po domu krzątała się żona i panował pogodny, spokojny nastrój. Daniel wyjeżdżał często do miasta, by nawiązywać kontakty artystyczne i towarzyskie, urządzać wystawy, wchodzić w życie kulturalne Krakowa. Niestety, Kraków okazał się odporny na te zabiegi. Gdy przyjechałem do niego z wizytą, był tam już ponad rok i, jak opowiadał, nie znalazł ani jednego „kolegi”. Przed wyjazdem wręczył mi prezent. Były to wytworne, wiązane, jedwabne muszki, zbyt krótkie na grubą szyją Daniela. Należały podobno kiedyś do Antoniego Michalaka, a może również do Jarosława Iwaszkiewicza. Mam je do dziś.
Epizod krakowski zakończył się źle. Brak pieniędzy, brak zainteresowania jego twórczością, brak „kolegi” doprowadziły do gwałtownego zerwania. Być może niespokojną naturę Daniela nudziła stabilizacja, powtarzalność następujących po sobie dni. Nadszedł dramatyczny moment: w wielkim ognisku rozpalonym któregoś wieczoru w ogródku na tyłach domu w Świątnikach Daniel zaczął palić swoje dzieła. Zniszczył wiele obrazów i wszystkie rzeźby – instalacje, między innymi i tę „moją”, którą mu nieopatrznie oddałem. Płakał i coraz to nowe płótno wrzucał do ognia. Gdy mi o tym opowiadał, miał znowu łzy w oczach. Ja też. Daniel porzucił wszystko, łącznie z żoną, i wrócił goły z Krakowa do Kazimierza, by po raz kolejny zacząć życie od nowa.
Paryż
Próbą nowego był też dla niego wyjazd do Paryża. Nie sądzę, aby Daniel miał wtedy jakieś plany na stały czy długi pobyt nad Sekwaną. Ta akcja miała wszystkie cechy improwizacji. Były jedynie jakieś wstępne kontakty w sferach polonijnych, mógł gdzieś się przytulić i zrobić jedną czy dwie wystawy. Spakował więc kilkadziesiąt obrazów w wielką pakę, wsiadł do autobusu i pojechał do Francji. Początki okazały się nadspodziewanie zachęcające. Obrazy z pierwszych wystaw zorganizowanych przez Instytut Polski i polską ambasadę w Paryżu zostały sprzedane. Miało to swoje dobre strony, bo zapewniło na jakiś czas byt, natomiast pozbawiło Daniela możliwości dalszej autoprezentacji. Bieżąca aktywność artystyczna w więcej niż skromnych warunkach nie przyniosła efektu. Ambitne plany rozpłynęły się w wieczornych rozmyślaniach w bistro nad bombą wina, które później okazały się najmilszymi wspomnieniami z Paryża. Mimo pomocy – Daniel wymieniał często nazwisko Borzobohatego, właściciela znanej kolekcji malarstwa polskiego w Paryżu, sugerując, że jest on jakimś jego krewnym, czy wujem z dobrymi kontaktami i z pieniędzmi – Paryż nie okazał się przyjazny.
Podczas pobytu we Francji Daniel zdążył jeszcze odwiedzić miejscowość Tramecourt, gdzie są ulica, pałac i pomniki ludzi o tym nazwisku, skąd, jak twierdził, wywodzi się on sam. Wtedy też zaczął mówić o swojej fascynacji Alberto Giacomettim, którego dzieła, jak sądzę, zobaczył na jakiejś wystawie. Po powrocie otaczała więc Daniela mgła tajemniczości, która była mieszaniną przygód kazimierskiego artysty zdobywającego szturmem paryskie galerie, Chateau de Tramecourt, Giacomettiego i Borzobohatego. Daniel mieszał tę zupę umiejętnie i częstował delikatnie każdego. Efekt był piorunujący. Mnie również częstował i przyznaję, że doprawiona mistrzowską ręką Daniela, smak miała ekscytujący.
Mała dygresja. Podkreślany dzisiaj często wpływ Giacomettiego na twórczość Daniela nie jest dla mnie jasny. Sądzę, że jest to raczej oddziaływanie prof. Jacka Sienickiego, z którym Daniel miał przez krótki czas bardzo dobre i częste kontakty. Malarstwo Jacka Sienickiego i Alberto Giacomettiego mają wiele cech wspólnych, jednak Jacek Sienicki nie przyznawał się do takiego źródła inspiracji. Z kolei malarstwo Tramecourta ma tych cech zdecydowanie mniej, za to Daniel bardzo podkreślał swoje powinowactwo ze szwajcarskim malarzem. Może Giacometti brzmiał lepiej niż Sienicki?
Powrót
W Kazimierzu znowu nastał dla Daniela czas błąkania się po się po wynajętych pokoikach i podziwiać należy, że w tych warunkach udało mu się namalować tak wiele. I właśnie wtedy nasz wspólny znajomy K. złożył mu wspaniałą propozycję. K. wyjeżdżał na dłuższy czas z kraju i zaoferował Danielowi na parę miesięcy swój dom w zamian za pokrycie bieżących kosztów utrzymania. To była szczodra oferta. Daniel zabrał się z entuzjazmem do pracy. Miał wreszcie w Kazimierzu do dyspozycji dużą i wygodną przestrzeń wyłącznie dla siebie. Jednocześnie „koledzy” byli niedaleko. I tak, jak mucha chcąca złożyć jaja, wyczuje z odległości paru kilometrów psujące się mięso, tak fama o „wolnej chacie” Daniela rozniosła się błyskawicą po okolicy. Znałem już to zjawisko z najbliższego sąsiedztwa i wiedziałem, co nastąpi za chwilę.
Rzeczywistość przerosła moje obawy. Po jakimś czasie odwiedziłem Daniela w nowym miejscu. Drzwi otworzył brodaty chudzielec w czarnej podkoszulce z rozbieganym wzrokiem, słychać było potworny łomot muzyki, w ciemnym wnętrzu dygotał półnagi tłum podrygując spazmatycznie, w nos uderzył mnie smród alkoholu, papierosów, spoconych ciał i seksu. Daniel był niedysponowany. Zapytałem go po kilku dniach, czy nie korzysta aby z gościny nazbyt intensywnie. Odpowiedział, że na razie K. jest daleko, a będzie się martwił, gdy K. wróci. Ale Daniel nie posiadał tego typu wyobraźni. Liczyła się tylko chwila obecna i natychmiastowa przyjemność. Przyszłe konsekwencje i koszty nie obchodziły go. Gdy w końcu K. wrócił, Daniel po prostu uciekł, zostawiając wszystko: blejtramy, sztalugi, farby, rozpoczęte płótna i wiele gotowych obrazów. Był to jakiś rodzaj rekompensaty za zniszczenia i nieuregulowane rachunki. Daniel ukrywał się przed K. przez wiele miesięcy. Potem sprawa się rozmyła.
Karczew
Kłopoty wyniosły Daniela do Karczewa, niedaleko Otwocka. Kiedyś zjawiłem się w wynajmowanym przez niego zrujnowanym mieszkaniu mieszczącym się w jakimś trzypiętrowym betonowym bloku. Ściany były niebieskie od zacieków i pleśni, brakowało podstawowych sprzętów. Zobaczyłem legowisko, stołek do siedzenia, sztalugi, reflektor i szczęśliwego Daniela. Paradoksalnie był to dobry czas w jego malarstwie. Ściany obwieszone były gęsto wspaniałymi płótnami, dla których grzyb i odłażąca farba były wspaniałym tłem. Prawdopodobnie wtedy znawczyni sztuki współczesnej Elżbieta Kochanek van Dijk przygotowała Danielowi piękną wystawę w swojej galerii Milano przy Placu Waszyngtona w Warszawie. Wszystkie obrazy zostały sprzedane.
Daniel malował jak w transie. Opowiadał o planach stworzenia w Karczewie artystycznego centrum imienia Michała Elwira Andriollego z wielką halą wystawienniczą, pracowniami dla młodych twórców, telewizją i sobą jako prezesem. Opowiadał to siedząc na krzywym zydelku, w zimnym wnętrzu, pośród swoich obrazów wiszących na spływających pleśnią ścianach.
Romantyzm Daniela miał różne twarze. Nierealne plany, pogoń za marzeniem, zmiany miejsc zamieszkania, zmiany partnerek. Kiedyś późną nocą przyszedł do mnie na Albrechtówkę zmęczony, ubłocony i zły. Gonił słońce. Chciał koniecznie zobaczyć z miejsca możliwie wysokiego i odludnego moment, gdy słońce chowa się za ruinami Janowca. Za Męćmierzem są takie puste pola ciągnące się coraz wyżej w kierunku Podgórza. Tam właśnie pojechał, nie zważając na podmokłą i wyboistą drogę. I utknął na kompletnym pustkowiu, zakopany po osie w błocie. By go wyciągnąć, trzeba było sprowadzać z odległej wsi traktor.
Daniel znowu znalazł się w Kazimierzu. Niedaleko wejścia do Kościoła Farnego wydzierżawił małe pomieszczenie na własną galerię. Była to galeria z prawdziwego zdarzenia. Wewnątrz znajdowały się wyłącznie obrazy Daniela, doskonale powieszone, odmienne od typowej kazimierskiej maniery. Była tam też muzyka – albo z płyt, albo na żywo – gdy Daniel podpiwszy sobie nieco, śpiewał improwizując różne jazzowe standardy. Miał doskonały słuch i świetny bas. Jego kolekcja płyt była imponująca. Jemu zawdzięczam odkrycie i pokochanie Keitha Jarretta. Daniel nagrał dla mnie kilka kaset z muzyką Jarretta, które towarzyszyły mi potem przez wiele lat podczas jazdy samochodem. Kasety te opisał swoim pięknym, niedzisiejszym pismem. Podobnie pisali moi dziadkowie, którzy odebrali w szkole lekcje kaligrafii.
Sztuka Daniela nie znalazła uznania. Galeria w krótkim czasie upadła. Brakowało silnego i cierpliwego sponsora, którego nie zniechęcałyby fanaberie artysty. Nie był ulubieńcem starszych pań (ani panów), nie wspierało go żadne lobby, miał natomiast potężnego wroga – w swojej własnej głowie. Gdyby nie nadmiar alkoholu i powtarzające się akty autodestrukcji, Daniel miał wszelkie szanse, by zaistnieć na rynku sztuki polskiej i europejskiej.
Malował inaczej. Pamiętam wystawę zorganizowaną w Kazimierskiej Farze, której tematem było ukrzyżowanie Chrystusa. Pokazano dzieła lokalnych malarzy. Prace były tak żenująco słabe, że arcybiskup Życiński, który uczestniczył w otwarciu wystawy, miał widoczne trudności z wypowiedzeniem słów pochwały. Jedyny obraz, który przyciągał uwagę, odbiegał poziomem od pozostałych, był dziełem Daniela. Duże płótno, praktycznie czarno-białe, z ledwo zarysowaną, ocieploną delikatnym brązem postacią Chrystusa, robiło wstrząsające wrażenie. Nie mogłem się oprzeć i, mimo zgorszonych spojrzeń wiernych, zrobiłem zdjęcie obrazu.
Kobiety Daniela kochały. Przyjmowały pod swój dach, karmiły, ratowały mu zdrowie. Przyciągał je swoim barwnym życiem, inteligencją, dowcipem, a przede wszystkim niezależnością. Daniel również kochał kobiety i znał się na nich.
Kiedyś rozmawialiśmy o akcie w malarstwie. Daniel wyjął z kieszeni pisak, który zawsze nosił przy sobie i na serwetce naszkicował paroma pociągnięciami perfekcyjny, leżący na boku akt kobiecy. Była tam cudowna linia bioder, były piersi: jedna obciążona własnym ciężarem, druga lekko rozpłaszczona na podłożu. Trwało to paręnaście sekund. Po raz pierwszy widziałem rękę, która była tak posłuszna wyobraźni i woli artysty.
Rozmowy
Daniel umiał i lubił rozmawiać. Patrzył w oczy rozmówcy, a za szkłami grubych okularów migotały figlarne błyski inteligencji, ironii i dowcipu. Twierdził, że mistrzem konwersacji był dla niego Janusz Jaremowicz, krytyk sztuki mieszkający w Warszawie. Janusz przyjeżdżał co lato do Kazimierza i spędzał czas na rynku siedząc przy kawiarnianym stoliku, w środku lub na zewnątrz, zależnie od pogody. Przed nim stał nieodmiennie kieliszek z migotliwym płynem. Janusz zasiadał około południa i siedział do wieczora. Kieliszek napełniali nieustannie liczni wielbiciele, których Janusz łaskawie dopuszczał do konfidencji. Dłuższy czas towarzyszył mu Daniel. Pod koniec dnia panowie bredzili oczywiście od rzeczy. Stolik miał jednak jakąś dziwną moc. Gdy i mnie udało się czasem dostąpić zaszczytu i wygłosić parę bezsensownych zdań, których znaczenia sam nie rozumiałem, wydawało mi się, że wygłaszam wyrafinowane mądrości, że wspinam się na takie szczyty inteligencji, jakich nigdy wcześniej, ani później nie osiągnąłem.
Były też spotkania mniej przyjemne. Gdy pewnego poranka spotkałem Daniela siedzącego na schodkach Domu Architekta, rzucił się na mnie z wściekłością, warcząc, że z pewnością czuję się lepszy niż on, bo jestem czysty i wyspany. Zaiste, po nocy spędzonej w krzakach lub pod ławką, był dość zmarnowany. Ale pokazał mi ręce – wyglądały, jakby dopiero co wyszedł od manicurzystki. Popatrzyłem na swoje i zrobiło mi się wstyd. Nie, nie czułem się lepszy od Daniela.
Z czasem moja fascynacja Kazimierzem i jego artystami osłabła. Wspomnienia dawnych emocji budzą się przy okazji wernisaży w Kamienicy Celejowskiej. Niedawna wystawa Fangora wstrząsnęła mną. Wróciły zapomniane obrazy, zapomniane myśli. Na ich krawędzi błąka się pytanie – co byłoby z Danielem, gdyby mu się udało?
Janusz Michalik, Kazimierz Dolny, luty 2017