Maluję czaszkę nie dlatego, że ciekawa,
kontrapost Ukrzyżowanego nie dlatego, że to ćwiczenie anatomiczne,
ale że to zew
– Jacek Sempoliński
W poszukiwaniu „dawności”
W czasie pobytów w Męćmierzu w latach 1999-2007, Jacek Sempoliński rysował różne tematy, które potem rozwijał w Nieborowie lub w swej warszawskiej pracowni. Świadomie wracał do przeszłości, do miejsc, w których przebywał w Kazimierzu i Janowcu w latach 50. ubiegłego wieku. Poszukiwał inspirującej go „dawności”.
27 września 1999 roku w Warszawie Sempoliński pisał, że twórczość jest dla niego stałym dążeniem „od dziś” ku tyłowi, wstecz, ku otchłani; rekapitulacją, powrotem. Nie ku „inspiracji”, lecz ku jakiemuś „byciu” tajemnemu. „I, co dla mnie szczególnie ważne: [twórczość jest] nieugaszoną tęsknotą. Do tego „bycia bez bytu”. Jakiejś dawności, dali” – podkreślał artysta. Zastawiał się, czy zdąży się odnowić w malarstwie, „na ulicy Nadwiślańskiej, w Janowcu, spichrzu”. „Wyrzucam cały okres dorosłości – pisał Sempoliński. – Był pewnie konieczny skoro był, był długi, przyniósł rezultaty i nawet uznanie (…). Młodość była marzeniem i ułudą, starość, obecnie, też jest taka. Wszystko co niespełnione czy pół-spełnione było kiedyś, powraca teraz i, w swoisty sposób, się spełnia. W ułudzie”.
ZAMEK W JANOWCU
„Mam potrzebę wrócić do przeszłości – pisze 26 września 2001 roku w Męćmierzu Jacek Sempoliński. – Tu, w Kazimierzu zwłaszcza, stale chodzę dawnymi tropami i trochę nie wiem, kim jestem – tamtym czy dzisiejszym. Ostatnio rysowałem zamek w Janowcu, chciałem jak wtedy, a wychodzi jak dziś”.
Szczególnie ważny dla Sempoliński był pobyt w Janowcu latem 1957 roku. Miał wtedy 30 lat. W Dziennikach wspomina, że był to przełomowy moment w jego życiu malarskim. „Namalowałem sporo i dobrze (najlepszy obraz gdzieś zaginął – żałuję). Byłem w szczególnej sytuacji i malarskiej, i osobistej. Po Arsenale (czyli sukcesie) głęboko z siebie niezadowolony, chciałem w Janowcu robić rachunki sumienia” – napisał 3 października 1999 roku. W innym miejscu w zapiskach stwierdził: „Rok trzydziesty życia to mój przełom. Zmiana zasadnicza w moim życiu osobistym, zmiana w twórczości. Głównie w zasadniczym jej „planie”. Po jakby beztroskim malowaniu jeszcze w czasach „Arsenału” pojawiła się gorzka refleksja: co ja robię. (…) Odepchnąłem siłę pokusy kulturalnego malarstwa, chciałem jakiejś prawdy o swych możliwościach. Nie widzieć świata przez obrazy, ale samego siebie”.
Wtedy w ruinach zamku w Janowcu Sempoliński czuł się odrodzony, był sam, przygotowywał się do wymarzonego wyjazdu na stypendium do Włoch. „Te ruiny to zbawienie – zanotował w Dziennikach. – Myślałem, że jeśli coś w życiu zdołam osiągnąć, to tylko żyjąc i malując w tych ruinach. Myślałem całkiem poważnie i to pewnie się sprawdza: żyję i maluję jak ruina i swoista ruina jest tematem przewodnim mych obrazów. To właśnie tak ludzi przyciąga i odpycha zarazem”.
Sempoliński wspomina, że komnata w baszcie, w której mieszkał na zamku w Janowcu, była piękna. Opisuje ją tak: „prycze do spania, ułomki starych gratów, cztery okna na cztery strony świata, świece w lichtarzach – nie do ozdoby, bo elektryczności nie było, mosiężna miednica do mycia, kamienna posadzka, sklepienie barokowe, krzyżowe, za drzwiami gruzy, chaszcze”.
Baszta stoi do dzisiaj. Od strony zbocza jak dawniej rosną wokół niej chaszcze. Zamek, który w czasie pobytów Jacka Sempolińskiego należał do Leona Kozłowskiego, został w 1975 roku kupiony przez Muzeum Nadwiślańskie. Ruiny zabezpieczono, zrekonstruowano część sal udostępniając je zwiedzającym.
Rysowanie zamku w Janowcu ponad 40 lat później wiązało się z pewnymi utrudnieniami. Sempoliński zanotował w Dziennikach, że przez swą silną obecność i biograficzne powiązanie z nim samym, zamek „zmusza niejako, by oddać mu sprawiedliwość i jego materialność uwzględnić”. „Utrudnieniem jest, że patrzę na niego z Męćmierza, czyli z dużej odległości. Gdybym przebywał w nim, paradoksalnie, łatwiej byłoby o syntezę. Znalazłbym jakiś wyrazisty szczegół jako podstawę budowy i ekspresji” – zauważył. Jego zdaniem, Janowiec to „dobry model”, choć „dawniej był lepszy, gdy mury były spękane, a nie wygładzone jak dziś”.
2 września 2002 roku, Męćmierz
Ostatnie rysunki wyraźnie zapowiadają konieczność zmian – w sposobie i temacie. Może uda mi się wreszcie namalować zamek w Janowcu. Nie taki jak teraz jest, odrestaurowany, ale taki, w jakim mieszkałem niegdyś – zarośnięta ruina. Mam trochę dawnych płócien, wyszukam je i wezmę na wzór. Od dawna natura (pejzaż) nie jest podnietą, Janowiec to rzecz wyjątkowa, czy przez ruiny, czy przez związek z dawnym, szczególnym okresem życia; jest mi tak bliski jak podobizna moja w lustrze, żywy przez „bytność”. Odkładam od dawna ten temat „na później”, może to „później” właśnie nadeszło.
WISŁA
Wisła pojawia się w Dziennikach Jacka Sempolińskiego często. Jest przez artystę obserwowana z różnych miejsc: z ławeczki pod gruszą koło domu, w czasie spacerów w kierunku Wąwozu Okalskiego, z wybranego przez niego miejsca – urwiska, nazywanego też cyplem, skąd rozciąga się wspaniały widok na Krowią Wyspę i Janowiec. Ulubionymi porami malarza, w zależności od pory roku, są popołudnia i wieczory, gdy zmieniają się kolory wody i nieba (Sempoliński wielokrotnie zapisuje uwagi o wspaniałych oranżach zachodu), a wieś wydaje się już uśpiona. 11 września 2007 roku notuje: „Chmurne i ciemne poranki, po południu chmury się rozrywają i dają wspaniały efekt oranżu i granatu, co odbite w Wiśle (wezbranej) jest teatrem operowym”.
Widok Wisły budzi w Sempolińskim wspomnienia jego pobytów w okolicy w latach 50. ubiegłego wieku, kiedy rozpoczynał swoją drogę artystyczną. 15 października 1999 roku Sempoliński zapisuje: „Wczoraj usłyszałem szczekanie psów w Janowcu, odbite od góry zamkowej i przeniesione echem przez Wisłę, odbite jeszcze raz od naszej Albrechtówki i wiszące niejako w powietrzu, w tej ogromnej przestrzeni nadwiślańskiej; zapach suchawych już łozin nadbrzeżnych, zapach wody. I oranż (lekko miedziany) nieba, ciemno fioletowe smugi na nim i… znów te 25 lat”.
Z upływem lat Sempoliński obserwuje, że okoliczne widoki przestają być dla niego silnym źródłem inspiracji. Malarz czuje się stary, zmęczony, chory. Często jest rozdrażniony i zniechęcony. Zauważa, że pojawia się w nim całkowita obojętność na to, co widzi wokół, obojętność na krajobraz. Pisze tak: „Wczoraj wybrałem się pod wieczór nad Wisłę; olśnienia ani śladu, ślepota. A zachód słońca był piękny – purpurowo-fioletowy”. Sempoliński zastanawia się, czy natura nadal ma wpływ na jego malarstwo.
[5 lipca] 2002 roku, Męćmierz
Wciąż myślę, dlaczego natura od pewnego czasu tak mało mnie obchodzi, jakbym jej nie widział, na rysunkach też słabiej wychodzi niż postaci wyobrażone: Ukrzyżowany, św. Jan, ja sam. Wczoraj wieczorem wyszedłem na mój cypel nad Wisłą (to moje stałe miejsce) – woda wydała mi się martwa. Ale zobaczyłem przelatującego błotniaka i podobał mi się. Jako dziecko zbliżyłem się do natury od strony zwierząt, rysowałem je bez przerwy, śniły mi się. Krajobraz pojawił się później. Jako malarz dziesiątki lat mu poświęciłem. Dobierałem pobyty letnie podług „stylu” krajobrazu, nie był tylko tematem malarskim, lecz głębokim utożsamieniem. Może to się wyczerpało? Boleję nad tym, natura to coś nieubłaganego, a przecież „nieubłaganie” jest treścią mego malarstwa. Odchodząc mam poczucie odchodzenia od najprawdziwszej prawdy, jakbym opuszczał dom. Zdradzam, a on czeka.
„Wisła i piękne krajobrazy wokół to już nie dla mnie” – stwierdza w maju 2006 roku, ale przyjeżdża tu znowu latem 2007 roku, aby wśród znajomych widoków odpocząć od Warszawy. 11 lipca 2007 roku będąc już w Męćmierzu zapisuje: „W Warszawie myśli i uczucia marne – w kółko to samo, kłopoty, dolegliwości i poza nie nie wychodzę. Choć dużo maluję, nawet robię postępy. Tu będę rysował małe kartki, większe formaty odkładam na Nieborów w sierpniu. Zmęczony jestem. Cała zima i wiosna przechorowana. Do nikogo się nie odzywałem i uciekłem z Warszawy chyłkiem. Skończyłem w marcu 80 lat”. I znowu, jak dawniej, siada z kartkami papieru na ławeczce nad Wisłę i rysuje.
14 lipca 2007 roku, Męćmierz
Pogoda szarawa, ale cieplej. Wczoraj przed obiadem rysowałem nad Wisłą i wiatr nie pozwalał wysiedzieć, dziś będzie pewnie lepiej. (…) Upieram się, by będąc na wsi, rysować z natury, choć i tak przeinaczam. (…) Dlaczego trzymam się wciąż natury? Czy to nawyk akademicki, czy coś głębszego? Czy przed naturą zjawiają się jakieś konieczności, by się z nimi liczyć lub przeciwstawiać i tylko to przeciwstawianie jest ważne? A więc sprawa „moralna”, a nie wyłącznie artystyczna. Wszyscy moi koledzy dawno to porzucili i mają święty spokój”.
KAMIENIOŁOM
16 października 1999 roku, Męćmierz
…Pod zachód słońca, wyspany po obiedzie, wybrałem się na przechadzkę, choć było zimno i nadlatywały ciężkie chmury z Janowca. Miałem zamiar pójść na wzgórza nad Wąwozem Okalskim (to moja stała trasa, najpiękniejsza tu), ale po kilku krokach zmieniłem decyzję i poszedłem nad Wisłę w stronę spichrza. (…) Mijając kamieniołomy przystanąłem na chwilę uderzony ich widokiem. Przechodzę tędy kilkadziesiąt lat i nic. Jakbym o czymś zapomniał. A przecież to jest najważniejszy „temat”, prawdziwe wołanie. Wisła z urwiska też, ale przejmująca w sposób bardziej „ogólny”, powiedzmy: malowniczy.
Przypomniałem sobie, że kamieniołom w 1949 roku, to jedyne, co mnie wtedy uderzyło, jedyne godne mnie. Ta „ściana” bez apelacji, ułatwień. Stałem wówczas ze sztalugami przy drodze, przechodziły jakieś koleżanki (..) i zawołały: no tak, wziął się za to, a to przecież nie do malowania, ale cóż, w jego stylu. Poślizgnąłem się na tym płótnie, zniechęciłem, klęska. Kontrast kamiennego stromego zbocza z niebem nie do pokonania. Nikt tego nie malował ze strachu. Wszyscy woleli czerwone dachy miasta w zieleni, a nie ten brak jakiegokolwiek zahaczania. Niewiele wtedy umiejący, ale już w sobie okrzepnięty, biłem się z umbrą, bielą, jakimś kobaltem u góry, z pustką. Tylko parę razy potem malowałem Kamieniołom, ale jakby ukradkiem, nie „frontalnie”, traktowałem go jak malowniczy element krajobrazu, nie sam w sobie. Wczoraj nagle zdumienie: dlaczego? Dlaczego tak skrewiłem, poddałem się od pierwszego ciosu. Zaraz opadło mnie moje „dlaczego”, „co by było, gdyby”. Gdyby i co by było, no i to dlaczego – mój żywioł, w nim jestem królem, nieprześcigniony. Gdyby nie to, gdyby wtedy, gdyby nie ja, dlaczego tak, dlaczego nie? Przecież gdybym wtedy nie odpadł od ściany kamieniołomu, moje życie byłoby czym innym, moje malarstwo też. Może było za wcześnie – nie umiałem, może musiałem coś przeczekać.
… [Kamieniołom] wczoraj przykuł mnie jak przeznaczenie; po pięćdziesięciu latach „obojętności”. Trochę za późno, już jesień, wrócę dopiero latem, tego roku nie zdążę, może spróbuję w Warszawie.
W czasie kolejnych pobytów w Męćmierzu Jacek Sempoliński regularnie wracał do tematu Kamieniołom. Powstały liczne prace na papierze pod tym tytułem.
W 2005 roku po raz pierwszy na rysunkach z tego cyklu pojawiają się litery P i Ł, co artysta tak wyjaśniał w swych zapiskach w grudniu, prowadzonych w czasie pobytu w Nieborowie: „…w pracy jest jedyny ratunek. Niezależnie od tego, co robię. Możliwe, że taki splot sił wewnętrznych sprawia, że lokuję się „ponad” sztuką, ponad malarstwem na pewno. Jestem więc wolny, wolny od sztuki czy od jej ustalonych konieczności artystycznych. Pracuję nie jako malarz, a jako wolny człowiek. Mogę swobodnie narysować na kartce papieru dwie litery – P.Ł (Paweł, Łukasz) i na tym poprzestać uznając to za dzieło wystarczające. Wiem bowiem, że nikt tych liter tak nie narysuje, tylko ja”.
Rok później spacer z Męćmierza do kamieniołomu był już dla schorowanego Sempolińskiego dużym wyzwaniem, a w 2007 roku, kiedy w Dziennikach po raz ostatni wspomina pobyty na wsi, już tam nie poszedł.
11 września 2006 roku, Męćmierz
… Chodzenie i rysowanie w Kamieniołomie męczy mnie, robię to z postanowienia, kreślę na papierze na odczepnego. Może „na odczepnego” jest najlepiej, bo rysuje się jak najmniej – kilka kresek. Starcza praca powinna tak wyglądać: nie „dzieło” – a dotknięcie. Mam piękny papier, piękny sam w sobie, i psuć go w ten sposób to pewnie grzech, szkoda go, może zostawić pustym. Ale też chcę go naznaczyć. Najprościej i minimalnie. Może sam podpis by wystarczył?
28 września 2006 roku, Męćmierz
… Dziś już kończę chyba rysowanie, bo brak mi zapału i sił, papier lepszy się kończy, zostanie notes na ostatnie dni. W tym roku nie bywałem w Kazimierzu, żeby rysować „moje” figury w kościołach, bo Wiesiek nie jeździ samochodem, a ja nie dojdę. Te figury dawały mi zawsze doping i inspirację, Kamieniołom jest trudniejszy i gorzej wychodzi. Rysuję więc raczej symbole (litery P.Ł. – Paweł, Łukasz), to jest prostsze. Litery są poważną sprawą i mogę, prawdę mówiąc, na nich poprzestać, choć bodźca wizualnego płynącego z natury nie dają. Figury często dobrze mi wychodziły, zawsze coś nieoczekiwanego się pojawiało. Litery po prostu są.
1 października 2006 roku, Męćmierz
Znów pogodny ranek, w nocy chłodno. Pójdę jeszcze dzisiaj do mych Kamieniołomów z notesem, żeby sprawdzić czy, po zmęczeniu, doczłapię. (…) Ciężkie było to lato, choć wyniki w pracy nadspodziewane dobre. Jak to się dzieje – sam nie wiem.
14 lipca 2007 roku, Męćmierz
Mało mogę chodzić (znaczy: dalej), mam ograniczony repertuar motywów. Pod wieczór lepiej, bo światło dobre, rano jest mdłe i dopiero w Kamieniołomie jako tako. W tym roku tam nie dojdę, a chodziłem latami.
UKRZYŻOWANY U ŚW. ANNY
„Wybieram się po śniadaniu do Kazimierza rysować koło kościoła św. Anny”. „Chodzę do Kazimierza rysować, wczoraj figurę Ukrzyżowanego u św. Anny, dziś też się wybieram”. Takie zapisy często pojawiają się w Dziennikach Jacka Sempolińskiego z lat 1999-2008.
Barokowa rzeźba Ukrzyżowanego umieszczona była we wnęce naprzeciwko wejścia do kościoła św. Anny w Kazimierzu. Jacek Sempoliński rysował ją siedząc na schodach prowadzących do kościoła. We wrześniu 2014 roku Ukrzyżowany został przeniesiony do kazimierskiej Fary, gdzie wisi wysoko przed głównym ołtarzem. Jak wyjaśnia Jacek Walencik, kościelny w Kościele Farnym, figurę przeniesiono na polecenie konserwatora zabytków, ponieważ nie powinna być narażona na działanie czynników atmosferycznych. W nowym miejscu znalazła się zaraz po zakończeniu remontu w Farze.
Dlaczego artysta ciągle wracał do figury Ukrzyżowanego? „Maluję czaszkę nie dlatego, że ciekawa, kontrapost Ukrzyżowanego nie dlatego, że to ćwiczenie anatomiczne, ale że to zew” – pisze 27 września 1999 roku. W innym dniu notuje: „Nie wiem, co mam robić dzisiaj – iść do Kazimierza, by coś ścigać, czy leżeć i gnić”. I kolejna refleksja z 6 sierpnia 2007 roku, zapisana już w Nieborowie, być może jeszcze lepiej tłumacząca cel jego poszukiwań: „cały mój syndrom kazimierski młodych lat mnie nie opuszcza, zwłaszcza jak rysuję. Postać Ukrzyżowanego u św. Anny ma klimat dawnych przeżyć. I świadomie go utrzymuję, choć rysuję obecnie. To były czasy, które położyły się cieniem na mym życiu”.
Tekst i zdjęcia: Magdalena Sowińska
Poznaj sąsiadów Jacka Sempolińskiego w Męćmierzu.
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.